Życie to chyba jakiś żart.
I w dodatku to ten rodzaj żartu, który zdaje się, że umiemy tak perfekcyjnie opowiadać i częstujemy nim każdego, kto mignie w źrenicy. Chwalimy się tym kunsztem przekazu, wzbogacamy narrację o epileptyczną gestykulację, a gdy ktoś chce się wtrącić to razimy błyskiem z tychże źrenic i dopisujemy kolejną ofiarę do strat. To ten rodzaj dowcipu, który opowiadamy z wielkim pietyzmem, po to by zobaczyć jak się wszyscy krztuszą ze śmiechu.
Mój jest wyjątkowo błazeński.
Zdarzyć się może również, że ktoś stwierdzi, jakoby już ten żart znał, ale to niemożliwe, bo przecież nasz żart to żart j e d y n y w swoim rodzaju. I w tym stanie upojenia żartosobliwego staramy się dobiec do jakiegoś końca tęczy, czy coś. A tęcza, uśmiechnięta przez 364 dni, nagle chyli się w grymasie i ugina pod ciężarem nadmiaru braku sensu i spotykasz się z betonem w cztery oczy. A w tle słychać piątą symfonię Czajkowskiego. Metronom niczym skrzydło kolibra. Albo nie. Dla Ciebie zagramy Shakirę. I wiecznie na piątce i z bananem narysowanym permanentną kredką. I na bezustannym żarcie i przez żart krocząc z wiecznymi dołeczkami i w wiecznym dole. Z wybielonymi zębami i jaskrą w oczach, zakwasami na policzkach i brzuchu będziesz mógł powiedzieć, że przynajmniej skradłeś show.